31 Sie 2012, Pią 10:56, PID: 314345
Witam wszystkich, mam prawie 24 lata, nigdy nie pracowałem, jest prawiczkiem, w ogóle nigdy nie miałem dziewczyny, więc jeszcze nawet się tak na poważnie nie całowałem. W moim życiu różnie bywało, raz lepiej, raz gorzej, ale przede wszystkim zawsze czułem że jestem jakiś inny od reszty ludzi. Trudno było mi to określić, niby nie jestem jakoś przesadnie nieśmiały, brzydki nie jestem (chociaż piękny raczej też nie ), wielu twierdzi że jestem inteligentny. Mimo to zawsze miałem jakieś problemy w relacjach z ludźmi, podejmowaniu życiowych decyzji, itd.
Ale po kolei:
Zacznę od tego że już jako dziecko byłem wyjątkowo spięty, wiecznie zestresowany, martwiący się o wszystko. Byle głupota jak jakaś praca na plastykę, czy trudniejsza klasówka powodowała, że czułem iż sobie nie poradzę, czułem że nie wiem "co teraz będzie", "co robić itd". Od zawsze nie wierzyłem w siebie. Już mając 5-6 lat bałem się, że nigdy nie nauczę się czytać, wiązać sznurówki, jeździć na rowerze itd. Za każdym razem okazywało się to bzdurą, byłem bardzo pojętnym dzieckiem, już w zerówce nauczyłem się dobrze pisać, czytać, już znałem się dobrze na zegarku, umiałem dodawać, odejmować, nawet sporą część tabliczki mnożenia już znałem. Jak tylko poszedłem do szkoły od początku miałem bardzo dobre oceny itd. Kolegów jako takich miałem, ale ogólnie w szkolnym towarzystwie nie czułem się najlepiej, zawsze znalazł się ktoś kto potrafił zatruć mi życie, należałem do tych pierwszych z których się nabijają, dokuczają itd. Do tego byłem beznadziejny na WF-ie co było mocno dobijające .
Wszystko się trochę pozmieniało od 4-tej klasy, gdzie poznałem nowych kolegów (połowa innej klasy dołączyła do mojej) w tym mojego najlepszego kumpla, z którym mam kontakt do dziś :-D . Nadal jednak miałem swoje "problemy".
Zdecydowana zmiana na lepsze pojawiła się, gdy poszedłem do gimnazjum. Co prawda na początku parę razy w mordę się dostało, ale jakoś tak po pierwszych paru miesiącach było już spoko. Tzw. ananasy z mojej klasy bardziej wyżywały się na nauczycielach niż na kolegach , czasem nawet było całkiem zabawnie jak ktoś np. przyniósł żywe traszki do szkoły i straszył nimi dziewczyny, albo paczkę prezerwatyw i graliśmy nimi w siatkówce (po nadmuchaniu oczywiście ). Stopnie miałem ciut gorsze niż w podstawówce, ale i tak całkiem niezłe (5-tki i 4-tki), do tego mocno podciągnąłem się na WF-ie, tzn. nauczyłem się b. dobrze bronić na bramce (wiadomo lekcja WF-u w Polsce to głównie piłka nożna), dużo ćwiczyłem z kolegami na osiedlu, a nawet w domu sobie odbijałem piłkę tenisową, żeby poprawić refleks. Okres dojrzewania wpłynął na mnie pozytywnie, bardziej "wyluzowałem", nie przejmowałem się tak wszystkim, olewałem każdy gorszy stopień, nie przejmowałem się opiniami innych ludzi itp. Moja samoocena poszła w górę, pamiętam jak kiedyś kręcąc kanałami trafiłem na scenę w jakimś filmie, gdzie ścigały się dwie dziewczyny, jedna z nich podeszła do tego dość niechętnie tzn. stwierdziła że "pewnie i tak przegra", ale ostatecznie to ona wygrała. Tak sobie pomyślałem, że kiedyś też miałem takie podejście do wszystkiego. Teraz na miejscu dziewczyny podszedłbym do wyścigu że na pewno to JA wygram . Poza podniesieniem samooceny stałem się też mniej nieśmiały, teraz już tak nie pietrałem gdy miałem coś załatwić np. u jakiegoś nauczyciela. Wypracowałem sobie metodę "najpierw mów potem myśl". Czyli jeśli już wiem co mam powiedzieć (bo wcześniej to przemyślałem), to po prostu podchodzę do osoby i od razu to mówię (bez zastanawiania się, które tak mocno blokuje). Na domiar dobrego zdałem sobie sprawę, że całkiem podobam się dziewczynom. Z początku sam nie wiedziałem czy tak jest, czy laski sobie ze mnie robią jaja, ale jak dostałem kilka walentynek na 14 lutego, i w ogóle liczba dziewczyn którym się podobno podobam wzrosła z jakiś tam dwóch koleżanek do dobrych "kilku" to już zaczęło mi się podobać :-D. Na razie nie ciągnęło mnie jednak, żeby mieć dziewczynę, wolałem te sprawy odłożyć na przyszłość.
Nie wszystko jednak w tamtym okresie życia było takie różowe. Miałem swój pewien "problem" polegający na tym że bardzo dużo opuszczałem w szkole. Nie ze względu na jakąś fobię szkolną czy coś, tylko po prostu tak nienawidziłem rutyny, że wciąż mnie kusiło żeby od niej uciekać. Głównie polega to na symulowaniu chorób, w czym stałem się niezłym mistrzem, nawet lekarzy udawało mi się robić w konia . Wtedy myślałem że to taki mój okres buntu, nie zdawałem sobie sprawy z bardziej prawdziwej przyczyny moich działań.
Po gimnazjum przyszedł czas na pójście do liceum, i to była jakaś masakra :-( . Klasa trafiła mi się pełna jakiś snobów, szpanerów, z którymi nawet pogadać się nie dało. Nauczyciele niemal sami psychopaci. W efekcie czułem się tam jak w piekle, ciągły stres, poczucie bezsensu i bezsilności. Najgorsze że straciłem wszystko co wcześniej dawało mi nadzieję. Stopnie miałem bardzo słabe pierwszy raz w życiu, dziewczynom nagle w ogóle przestałem się podobać, wręcz wyśmiewały się ze mnie na moich oczach. Samoocena spadła mi do zera, czułem się beznadziejny, głupi i w ogóle szkoda gadać. Znowu stałem się nieśmiały i zamknięty w sobie, znów popadłem w swój "nałóg" ciągłego opuszczania lekcji i w ogóle unikania wszystkiego. Była taka jedna dziewczyna, która na początku mnie lubiła, nawet odnosiłem wrażenie się jej podobam (mnie też się ona podobała). Ale nie miałem odwagi zrobić żadnego kroku na przód. Do tego po jakimś czasie dziewczyna zaczęła zachowywać się dosyć dziwnie, w ogóle nie chciała ze mną rozmawiać, a nawet dawała mi do zrozumienia że mnie nie lubi, jakby miała do mnie jakiś żal, czy nie nie wiadomo co... Ogólnie o okresie liceum wolałbym zapomnieć całkowicie. Maturę zdałem przywozicie, nawet obyło się bez większego stresu, chyba dla tego, że tak się cieszyłem z skończenia liceum, że matura to już wydał mi się pikuś .
No i przyszedł czas na studia, oczywiście ja, jak to ja nie miałem pojęcia co chce robić w życiu, poszedłem na jakieś pierwsze lepsze zaoczne, na prywatnej uczelni w moim mieście, gdzie nie było znaczenia że miałem słabe stopnie na świadectwie itd. Jednak muszę przyznać, że na tych studiach wyraźnie odżyłem, ludzie byli w porządku i studenci i profesorowie, było łatwiej o dobre wyniki, i co tu dużo mówić w liceum o każdą tróję trzeba było walczyć, a tu niemal same piątki :-) . Znowu jak kiedyś poczułem się inteligentny, zwłaszcza, że wszyscy patrzyli na mnie jak na tego "najmądrzejszego". Ogólnie to stałem się gościem, który może wszystko załatwić, czy referat czy coś. Ludzie chętnie zwracali się do mnie o pomoc, potrafili się odwdzięczyć np. stawiając piwo itd. Z niemal każdym w grupie miałem dobry kontakt, i z kolegami i koleżankami. W telefonie miałem tyle znajomych, którzy tak często do mnie dzwonili, że w usłudze Era bonus nabili mi chyba z 70 darmowych minut . Uczelnia to chyba jedyne miejsce jakie pamiętam, do którego szedłem nie tylko bez wielkiego stresu, ale wręcz z przyjemnością. Ten okres miał też jedna zaletę: dużo wolności, której tak brakowało mi w liceum, tzn. do szkoły szło się tylko 2 dni co 2 tygodnie, reszta życia wolna. Pomimo że w tym okresie życia czułem się wyraźnie lepiej i podniosła się moja samoocena, nadal miałem problem, z tym żeby jakoś "ogarnąć" swoje życie. Nie mogłem się przełamać żeby pójść do pracy, chociaż mogłem ze względu na studia zaoczne. Życie prywatne? Była jedna fajna dziewczyna w grupie, w której trochę się podkochiwałem. Ona też wyraźnie mnie lubiła. Niestety miała chłopaka, więc do niej nie startowałem. Potem jednak dość niespodziewanie chłopak ją rzucił, choć byli razem dobre kilka lat. Wolna dziewczyna wysyłała do mnie "sygnały" wręcz aż nazbyt jasne, a ja co? jak zawsze brak zdecydowania...
I tak skończyło się 3 lata studiów, zrobiło się licencjat i życie jakby stanęło. Minęło od tamtego okresu już 2 lata, a ja nadal nie mogę zdecydować się na pójście do pracy, ani wejść w żaden związek. W ogóle jakoś odizolowałem się od społeczeństwa. Jakieś parę miesięcy temu zdałem sobie sprawę jak puste jest moje życie, przeżyłem to dosyć mocno, płakałem parę nocy (co u mnie niespotykane praktycznie od 13 roku życia), nawet myśli samobójcze miałem. Po kliku dniach dół mi trochę przeszedł, zacząłem myśleć bardziej racjonalnie, podjąłem kilka decyzji. Szukałem trochę na necie informacji co może być ze mną nie tak. Trafiłem na to forum, początkowo myślałem że może mam fobię społeczną, ale to nie było to... Wpadło mi pojęcie "osobowość unikająca", i jak trochę o tym poczytałem doszedłem do wniosku że tu jest pies pogrzebany. To moje wiecznie uciekanie, unikanie obowiązków, niezdecydowania, wieczny stres, strach bez zobowiązaniami, wchodzeniem w związki itd. wypisz wymaluj ja. Przez te parę miesięcy postanowiłem sobie parę rzeczy, mam zamiar na jesieni wrócić na studia celem zrobienia magistra, chcę też jednocześnie w końcu pójść do jakieś roboty, co niedawno prawie mi się udało, ale po 3 dniach stwierdziłem że nie nadaję się na telemarketera . I tak w sumie byłem z siebie trochę dumny, patrząc ile osób zwiało po pierwszym dniu . Jak ogarnę trochę swoje życie i psychikę to może w końcu i dziewczynę sobie znajdę. Eh latka lecą, jeszcze tak niedawno miałem 19 lat, a tu 24 zbliża się nieubłaganie. Fajnie że w końcu postanowiłem "dorosnąć", ale przyznam że trochę boję się tego życia. Nie wiem co zrobię jak w ciągu 2-3 lat nic się w moim życiu nie zmieni... Nie mam zamiaru się poddawać, ale czy dam radę to już sam nie wiem . Ale no cóż.. spróbuję.
Sorry że tak się rozpisałem ale czułem że muszę to wszystko z siebie wyrzucić. Chyba z miesiąc zwlekałem żeby założyć konto na tym forum. Mam nadzieję, że to chociaż trochę pomoże znaleźć mi motywację do działania. W końcu ludzie z problemami powinni trzymać się razem, prawda? Pozdrawiam i witam jednocześnie wszystkich forumowiczów, bo w sumie mój pierwszy post tutaj :-D
Ale po kolei:
Zacznę od tego że już jako dziecko byłem wyjątkowo spięty, wiecznie zestresowany, martwiący się o wszystko. Byle głupota jak jakaś praca na plastykę, czy trudniejsza klasówka powodowała, że czułem iż sobie nie poradzę, czułem że nie wiem "co teraz będzie", "co robić itd". Od zawsze nie wierzyłem w siebie. Już mając 5-6 lat bałem się, że nigdy nie nauczę się czytać, wiązać sznurówki, jeździć na rowerze itd. Za każdym razem okazywało się to bzdurą, byłem bardzo pojętnym dzieckiem, już w zerówce nauczyłem się dobrze pisać, czytać, już znałem się dobrze na zegarku, umiałem dodawać, odejmować, nawet sporą część tabliczki mnożenia już znałem. Jak tylko poszedłem do szkoły od początku miałem bardzo dobre oceny itd. Kolegów jako takich miałem, ale ogólnie w szkolnym towarzystwie nie czułem się najlepiej, zawsze znalazł się ktoś kto potrafił zatruć mi życie, należałem do tych pierwszych z których się nabijają, dokuczają itd. Do tego byłem beznadziejny na WF-ie co było mocno dobijające .
Wszystko się trochę pozmieniało od 4-tej klasy, gdzie poznałem nowych kolegów (połowa innej klasy dołączyła do mojej) w tym mojego najlepszego kumpla, z którym mam kontakt do dziś :-D . Nadal jednak miałem swoje "problemy".
Zdecydowana zmiana na lepsze pojawiła się, gdy poszedłem do gimnazjum. Co prawda na początku parę razy w mordę się dostało, ale jakoś tak po pierwszych paru miesiącach było już spoko. Tzw. ananasy z mojej klasy bardziej wyżywały się na nauczycielach niż na kolegach , czasem nawet było całkiem zabawnie jak ktoś np. przyniósł żywe traszki do szkoły i straszył nimi dziewczyny, albo paczkę prezerwatyw i graliśmy nimi w siatkówce (po nadmuchaniu oczywiście ). Stopnie miałem ciut gorsze niż w podstawówce, ale i tak całkiem niezłe (5-tki i 4-tki), do tego mocno podciągnąłem się na WF-ie, tzn. nauczyłem się b. dobrze bronić na bramce (wiadomo lekcja WF-u w Polsce to głównie piłka nożna), dużo ćwiczyłem z kolegami na osiedlu, a nawet w domu sobie odbijałem piłkę tenisową, żeby poprawić refleks. Okres dojrzewania wpłynął na mnie pozytywnie, bardziej "wyluzowałem", nie przejmowałem się tak wszystkim, olewałem każdy gorszy stopień, nie przejmowałem się opiniami innych ludzi itp. Moja samoocena poszła w górę, pamiętam jak kiedyś kręcąc kanałami trafiłem na scenę w jakimś filmie, gdzie ścigały się dwie dziewczyny, jedna z nich podeszła do tego dość niechętnie tzn. stwierdziła że "pewnie i tak przegra", ale ostatecznie to ona wygrała. Tak sobie pomyślałem, że kiedyś też miałem takie podejście do wszystkiego. Teraz na miejscu dziewczyny podszedłbym do wyścigu że na pewno to JA wygram . Poza podniesieniem samooceny stałem się też mniej nieśmiały, teraz już tak nie pietrałem gdy miałem coś załatwić np. u jakiegoś nauczyciela. Wypracowałem sobie metodę "najpierw mów potem myśl". Czyli jeśli już wiem co mam powiedzieć (bo wcześniej to przemyślałem), to po prostu podchodzę do osoby i od razu to mówię (bez zastanawiania się, które tak mocno blokuje). Na domiar dobrego zdałem sobie sprawę, że całkiem podobam się dziewczynom. Z początku sam nie wiedziałem czy tak jest, czy laski sobie ze mnie robią jaja, ale jak dostałem kilka walentynek na 14 lutego, i w ogóle liczba dziewczyn którym się podobno podobam wzrosła z jakiś tam dwóch koleżanek do dobrych "kilku" to już zaczęło mi się podobać :-D. Na razie nie ciągnęło mnie jednak, żeby mieć dziewczynę, wolałem te sprawy odłożyć na przyszłość.
Nie wszystko jednak w tamtym okresie życia było takie różowe. Miałem swój pewien "problem" polegający na tym że bardzo dużo opuszczałem w szkole. Nie ze względu na jakąś fobię szkolną czy coś, tylko po prostu tak nienawidziłem rutyny, że wciąż mnie kusiło żeby od niej uciekać. Głównie polega to na symulowaniu chorób, w czym stałem się niezłym mistrzem, nawet lekarzy udawało mi się robić w konia . Wtedy myślałem że to taki mój okres buntu, nie zdawałem sobie sprawy z bardziej prawdziwej przyczyny moich działań.
Po gimnazjum przyszedł czas na pójście do liceum, i to była jakaś masakra :-( . Klasa trafiła mi się pełna jakiś snobów, szpanerów, z którymi nawet pogadać się nie dało. Nauczyciele niemal sami psychopaci. W efekcie czułem się tam jak w piekle, ciągły stres, poczucie bezsensu i bezsilności. Najgorsze że straciłem wszystko co wcześniej dawało mi nadzieję. Stopnie miałem bardzo słabe pierwszy raz w życiu, dziewczynom nagle w ogóle przestałem się podobać, wręcz wyśmiewały się ze mnie na moich oczach. Samoocena spadła mi do zera, czułem się beznadziejny, głupi i w ogóle szkoda gadać. Znowu stałem się nieśmiały i zamknięty w sobie, znów popadłem w swój "nałóg" ciągłego opuszczania lekcji i w ogóle unikania wszystkiego. Była taka jedna dziewczyna, która na początku mnie lubiła, nawet odnosiłem wrażenie się jej podobam (mnie też się ona podobała). Ale nie miałem odwagi zrobić żadnego kroku na przód. Do tego po jakimś czasie dziewczyna zaczęła zachowywać się dosyć dziwnie, w ogóle nie chciała ze mną rozmawiać, a nawet dawała mi do zrozumienia że mnie nie lubi, jakby miała do mnie jakiś żal, czy nie nie wiadomo co... Ogólnie o okresie liceum wolałbym zapomnieć całkowicie. Maturę zdałem przywozicie, nawet obyło się bez większego stresu, chyba dla tego, że tak się cieszyłem z skończenia liceum, że matura to już wydał mi się pikuś .
No i przyszedł czas na studia, oczywiście ja, jak to ja nie miałem pojęcia co chce robić w życiu, poszedłem na jakieś pierwsze lepsze zaoczne, na prywatnej uczelni w moim mieście, gdzie nie było znaczenia że miałem słabe stopnie na świadectwie itd. Jednak muszę przyznać, że na tych studiach wyraźnie odżyłem, ludzie byli w porządku i studenci i profesorowie, było łatwiej o dobre wyniki, i co tu dużo mówić w liceum o każdą tróję trzeba było walczyć, a tu niemal same piątki :-) . Znowu jak kiedyś poczułem się inteligentny, zwłaszcza, że wszyscy patrzyli na mnie jak na tego "najmądrzejszego". Ogólnie to stałem się gościem, który może wszystko załatwić, czy referat czy coś. Ludzie chętnie zwracali się do mnie o pomoc, potrafili się odwdzięczyć np. stawiając piwo itd. Z niemal każdym w grupie miałem dobry kontakt, i z kolegami i koleżankami. W telefonie miałem tyle znajomych, którzy tak często do mnie dzwonili, że w usłudze Era bonus nabili mi chyba z 70 darmowych minut . Uczelnia to chyba jedyne miejsce jakie pamiętam, do którego szedłem nie tylko bez wielkiego stresu, ale wręcz z przyjemnością. Ten okres miał też jedna zaletę: dużo wolności, której tak brakowało mi w liceum, tzn. do szkoły szło się tylko 2 dni co 2 tygodnie, reszta życia wolna. Pomimo że w tym okresie życia czułem się wyraźnie lepiej i podniosła się moja samoocena, nadal miałem problem, z tym żeby jakoś "ogarnąć" swoje życie. Nie mogłem się przełamać żeby pójść do pracy, chociaż mogłem ze względu na studia zaoczne. Życie prywatne? Była jedna fajna dziewczyna w grupie, w której trochę się podkochiwałem. Ona też wyraźnie mnie lubiła. Niestety miała chłopaka, więc do niej nie startowałem. Potem jednak dość niespodziewanie chłopak ją rzucił, choć byli razem dobre kilka lat. Wolna dziewczyna wysyłała do mnie "sygnały" wręcz aż nazbyt jasne, a ja co? jak zawsze brak zdecydowania...
I tak skończyło się 3 lata studiów, zrobiło się licencjat i życie jakby stanęło. Minęło od tamtego okresu już 2 lata, a ja nadal nie mogę zdecydować się na pójście do pracy, ani wejść w żaden związek. W ogóle jakoś odizolowałem się od społeczeństwa. Jakieś parę miesięcy temu zdałem sobie sprawę jak puste jest moje życie, przeżyłem to dosyć mocno, płakałem parę nocy (co u mnie niespotykane praktycznie od 13 roku życia), nawet myśli samobójcze miałem. Po kliku dniach dół mi trochę przeszedł, zacząłem myśleć bardziej racjonalnie, podjąłem kilka decyzji. Szukałem trochę na necie informacji co może być ze mną nie tak. Trafiłem na to forum, początkowo myślałem że może mam fobię społeczną, ale to nie było to... Wpadło mi pojęcie "osobowość unikająca", i jak trochę o tym poczytałem doszedłem do wniosku że tu jest pies pogrzebany. To moje wiecznie uciekanie, unikanie obowiązków, niezdecydowania, wieczny stres, strach bez zobowiązaniami, wchodzeniem w związki itd. wypisz wymaluj ja. Przez te parę miesięcy postanowiłem sobie parę rzeczy, mam zamiar na jesieni wrócić na studia celem zrobienia magistra, chcę też jednocześnie w końcu pójść do jakieś roboty, co niedawno prawie mi się udało, ale po 3 dniach stwierdziłem że nie nadaję się na telemarketera . I tak w sumie byłem z siebie trochę dumny, patrząc ile osób zwiało po pierwszym dniu . Jak ogarnę trochę swoje życie i psychikę to może w końcu i dziewczynę sobie znajdę. Eh latka lecą, jeszcze tak niedawno miałem 19 lat, a tu 24 zbliża się nieubłaganie. Fajnie że w końcu postanowiłem "dorosnąć", ale przyznam że trochę boję się tego życia. Nie wiem co zrobię jak w ciągu 2-3 lat nic się w moim życiu nie zmieni... Nie mam zamiaru się poddawać, ale czy dam radę to już sam nie wiem . Ale no cóż.. spróbuję.
Sorry że tak się rozpisałem ale czułem że muszę to wszystko z siebie wyrzucić. Chyba z miesiąc zwlekałem żeby założyć konto na tym forum. Mam nadzieję, że to chociaż trochę pomoże znaleźć mi motywację do działania. W końcu ludzie z problemami powinni trzymać się razem, prawda? Pozdrawiam i witam jednocześnie wszystkich forumowiczów, bo w sumie mój pierwszy post tutaj :-D