28 Kwi 2013, Nie 11:57, PID: 348782
Ależ, panowie, gdzie ja powiedziałam, że nie warto nad sobą pracować bo i tak nic z tego nie będzie? Nic takiego sobie nie przypominam.
Ale dobrze, może wobec powyższych "zarzutów" zilustruję sytuację na własnym przykładzie, bo tak rzucając suchymi stwierdzeniami rzeczywiście nie wygląda to zbyt sensownie.
Czy sama mam/miałam fobię? Nikt mnie wtedy nie zdiagnozował, a ja nie wiedziałam, że to się tak nazywa, ale dzisiaj widzę, że przynajmniej pewien, dość długi okres mojego życia był nią naznaczony - razem z depresją.
Nie miałam wielu znajomych, po powrocie ze szkoły uciekałam do swojego pokoju. Nadal nie mam ich zbyt wielu, niewielu osobom ufam, a z nowopoznanymi nie umiem się ot tak, od razu bawić. Nie mam jakiejś grupki kilku osób, gdzie wszyscy się świetnie znają - wszystko to pojedyncze osoby. (Dobrze przynajmniej, że tym pojedynczym ufam i zawsze mogę na nich liczyć. Nie wiem, co bym bez nich zrobiła.)
Był też taki okres, że chciałam już tylko umrzeć i byłam na to gotowa. Dziś myślę, że życie jednak jest piękne, ale bywają krótkie momenty, że wystarczy jakaś porażka, nawet głupia, a tamta myśl znów mnie nawiedza niczym jakiś cień.
O załatwianie spraw przez telefon zawsze prosiłam mamę, bo zbyt wiele nerwów mnie to kosztowało, odkładając słuchawkę pot spływał mi po plecach ze stresu. Ostatni raz jak do tej pory poprosiłam ją o zadzwonienie w moim imieniu do banku, bo zupełnie nie czułam się na siłach tłumaczyć co i jak. Ten "raz" był w październiku 2012, więc wcale nie tak dawno.
Poszłam do pierwszej w życiu wakacyjnej pracy dopiero po drugim roku studiów, bo się zbytnio bałam, nie umiałam zmusić się do jakiegoś działania, żeby wyjść z domu i jej poszukać. Albo w ogóle zapytać. Teraz wiem że muszę i tyle, choć wciąż mam pewne opory przed pracą w stałej drużynie - nadaję się na przykład do sklepu, gdzie wciąż przychodzą nowi klienci i nie muszę zawiązywać z nimi dłuższej znajomości ani się przyjaźnić na siłę. Jeśli muszę, no to trudno, ale gdybym miała wybór...
Mogłabym tak wymieniać jeszcze jakiś czas. Dzisiaj jest ze mną dużo lepiej, niż jeszcze kilka lat temu i mogę stwierdzić z pełnym przekonaniem, że funkcjonuję w społeczeństwie względnie normalnie, radzę sobie, odnoszę sukcesy, ale... jednak zdarzają się momenty, gdy potrzebuję pewnej pomocy. To, co przeżyłam, ciągnie się za mną i mimo, że wyszłam w życiu na prostą (niczego mi właściwie nie brakuje) to wcale nie zmieniłam się w zawsze wesołą, towarzyską, odważną osobę Owszem, jestem dużo pozytywniejsza, jestem lepszym człowiekiem, nawet mam siłę pomagać ludziom na podstawie własnych przeżyć, ale na pewno nigdy się tak całkowicie nie zmienię, to już sposób myślenia. Gdy tylko robię coś czego nie powinnam, na siłę mówię sobie, że tak nie powinnam, ale też nie zawsze się udaje. Akceptuję tę część siebie, bo co innego oprócz przyzwyczajenia się mogę zrobić, ale wcale nie znaczy, że mnie to nie drażni.
No i w końcu przyszedł czas na brutalne podsumowanie całego wywodu Nie chcę faceta, w którym w końcu ujrzę to, czego w sobie tak nie lubię. Nie chcę kogoś, kto mnie nie wyręczy, bo sam ma czasem problemy z działaniem. Nie chcę, żebyśmy oboje bali się pracować albo żeby nas praca zniszczyła, bo za coś trzeba żyć. Nie chcę też, abyśmy oboje zamknęli się w naszym małym światku, bo przecież po co nam otoczenie, którego się boimy? Wreszcie - nie chcę kogoś, kogo sama prędzej czy później zacznę swoją osobą męczyć... Któreś by w końcu nie wytrzymało takiego napięcia. Jedno nakręca drugie.
Jedna połowa musi być "normalna", mieć siłę i świadomie w to wszystko wejść. Nieistotne, czy dziewczyna czy chłopak. Kluczowe słowo tutaj to chyba empatia.
Teraz już rozumiecie mój punkt widzenia? Mam nadzieję że chociaż trochę, bo wolałabym jednak nie dzielić się tak publicznie prywatnymi sprawami po nic
Ale dobrze, może wobec powyższych "zarzutów" zilustruję sytuację na własnym przykładzie, bo tak rzucając suchymi stwierdzeniami rzeczywiście nie wygląda to zbyt sensownie.
Czy sama mam/miałam fobię? Nikt mnie wtedy nie zdiagnozował, a ja nie wiedziałam, że to się tak nazywa, ale dzisiaj widzę, że przynajmniej pewien, dość długi okres mojego życia był nią naznaczony - razem z depresją.
Nie miałam wielu znajomych, po powrocie ze szkoły uciekałam do swojego pokoju. Nadal nie mam ich zbyt wielu, niewielu osobom ufam, a z nowopoznanymi nie umiem się ot tak, od razu bawić. Nie mam jakiejś grupki kilku osób, gdzie wszyscy się świetnie znają - wszystko to pojedyncze osoby. (Dobrze przynajmniej, że tym pojedynczym ufam i zawsze mogę na nich liczyć. Nie wiem, co bym bez nich zrobiła.)
Był też taki okres, że chciałam już tylko umrzeć i byłam na to gotowa. Dziś myślę, że życie jednak jest piękne, ale bywają krótkie momenty, że wystarczy jakaś porażka, nawet głupia, a tamta myśl znów mnie nawiedza niczym jakiś cień.
O załatwianie spraw przez telefon zawsze prosiłam mamę, bo zbyt wiele nerwów mnie to kosztowało, odkładając słuchawkę pot spływał mi po plecach ze stresu. Ostatni raz jak do tej pory poprosiłam ją o zadzwonienie w moim imieniu do banku, bo zupełnie nie czułam się na siłach tłumaczyć co i jak. Ten "raz" był w październiku 2012, więc wcale nie tak dawno.
Poszłam do pierwszej w życiu wakacyjnej pracy dopiero po drugim roku studiów, bo się zbytnio bałam, nie umiałam zmusić się do jakiegoś działania, żeby wyjść z domu i jej poszukać. Albo w ogóle zapytać. Teraz wiem że muszę i tyle, choć wciąż mam pewne opory przed pracą w stałej drużynie - nadaję się na przykład do sklepu, gdzie wciąż przychodzą nowi klienci i nie muszę zawiązywać z nimi dłuższej znajomości ani się przyjaźnić na siłę. Jeśli muszę, no to trudno, ale gdybym miała wybór...
Mogłabym tak wymieniać jeszcze jakiś czas. Dzisiaj jest ze mną dużo lepiej, niż jeszcze kilka lat temu i mogę stwierdzić z pełnym przekonaniem, że funkcjonuję w społeczeństwie względnie normalnie, radzę sobie, odnoszę sukcesy, ale... jednak zdarzają się momenty, gdy potrzebuję pewnej pomocy. To, co przeżyłam, ciągnie się za mną i mimo, że wyszłam w życiu na prostą (niczego mi właściwie nie brakuje) to wcale nie zmieniłam się w zawsze wesołą, towarzyską, odważną osobę Owszem, jestem dużo pozytywniejsza, jestem lepszym człowiekiem, nawet mam siłę pomagać ludziom na podstawie własnych przeżyć, ale na pewno nigdy się tak całkowicie nie zmienię, to już sposób myślenia. Gdy tylko robię coś czego nie powinnam, na siłę mówię sobie, że tak nie powinnam, ale też nie zawsze się udaje. Akceptuję tę część siebie, bo co innego oprócz przyzwyczajenia się mogę zrobić, ale wcale nie znaczy, że mnie to nie drażni.
No i w końcu przyszedł czas na brutalne podsumowanie całego wywodu Nie chcę faceta, w którym w końcu ujrzę to, czego w sobie tak nie lubię. Nie chcę kogoś, kto mnie nie wyręczy, bo sam ma czasem problemy z działaniem. Nie chcę, żebyśmy oboje bali się pracować albo żeby nas praca zniszczyła, bo za coś trzeba żyć. Nie chcę też, abyśmy oboje zamknęli się w naszym małym światku, bo przecież po co nam otoczenie, którego się boimy? Wreszcie - nie chcę kogoś, kogo sama prędzej czy później zacznę swoją osobą męczyć... Któreś by w końcu nie wytrzymało takiego napięcia. Jedno nakręca drugie.
Jedna połowa musi być "normalna", mieć siłę i świadomie w to wszystko wejść. Nieistotne, czy dziewczyna czy chłopak. Kluczowe słowo tutaj to chyba empatia.
Teraz już rozumiecie mój punkt widzenia? Mam nadzieję że chociaż trochę, bo wolałabym jednak nie dzielić się tak publicznie prywatnymi sprawami po nic