23 Gru 2012, Nie 3:45, PID: 331493
Witajcie drodzy forumowicze.
Mam pewien problem, który rozkłada się na wiele dziedzin życia. Jednak mam wrażenie, że jest on nieco inny od większości przypadków opisywanych tu na forum, w istotnym stopniu oddziałuje bowiem na moje życie, ale nie jest przeze mnie interpretowany w negatywny sposób – lub ujmując to inaczej – nie wiem, jak mam się na niego zapatrywać. Potrzebuję oceny, opinii z zewnątrz, zanim zdecyduję się wydać pieniądze u ewentualnego specjalisty.
Zanim przejdę do sedna, poruszę kwestię swoich nieco wcześniejszych problemów, przez które miałem okazję przejść. W okresie końca gimnazjum i części szkoły średniej borykałem się ze stanami quasi-depresyjnymi (nigdy nie byłem u psychologa, a więc nie miałem postawionej żadnej diagnozy), na które składały się okresowe pogorszenia nastroju (trwające po 2-3 tygodnie), poczucie bezsensu, pustki, niemocy, w gorszych momentach miewałem częste myśli samobójcze, płakałem nocami, etc. Po wspomnianych kilku tygodniach wracałem do stanu względnej stabilności, który pod wpływem jakiegoś bodźca (czasem bardzo błahego, choćby smutnego filmu, piosenki, itp.) na powrót ulegał pogorszeniu. Całość trwała z przerwami, około 2-3 lat. Co ciekawe, wszystko działo się w mojej głowie, w zasadzie nie uzewnętrzniałem swojego stanu (poza obniżeniem aktywności towarzyskiej, która i tak była niewielka). Rodzina i znajomi praktycznie niczego się nie domyślali. Tak czy inaczej, ostatecznie udało mi się wybrnąć na prostą, od jakiegoś 1,5 roku nie miałem żadnego „doła”. Obecnie jestem na 1 roku studiów.
Od jakiegoś czasu trapi mnie kilka rzeczy.
Primo – apatia. Emocji nie odczuwam albo wcale, albo w sposób nijaki, blady, nikły, zarówno tych pozytywnych jak i negatywnych. Wyjechałem na studia na drugi koniec Polski, widziałem jak podobne przeprowadzi przeżywają rówieśnicy, jak stresują się i cieszą jednocześnie z dostania się na upragnioną uczelnię, i tak dalej... u mnie nic. Po przeszło dwóch miesiącach od wyjazdu wróciłem do domu – tam rodzice rzucili mi się na szyję, prawie płacząc – a ja „przeżywałem” to tak, jakbym wrócił ze spaceru do sklepu. Niewiele rzeczy mnie cieszy, niewiele rzeczy mnie stresuje. Emocjonalnie wszystko jest mi obojętne, nie czuję się z tego powodu źle, nie jestem zdołowany, nie mam problemów z niedowartościowaniem, ale też nie jestem ani trochę szczęśliwy.
W życiu kieruję się pragmatyzmem. I tu wchodzi druga kwestia: brak potrzeby komunikacji z ludźmi. Nie, nie jestem aspołeczny, ja po prostu mógłbym żyć na pustkowiu, nigdy nie wychodzę z inicjatywą spotkania się z kimś, rozmowy, czegokolwiek. Gdy ktoś chce mnie gdzieś wyciągnąć – zazwyczaj mu się to udaje, często nawet dobrze się bawię. Z drugiej strony, czasem zdarza mi się unikać kontaktów z innymi, ale to nie z przyczyn towarzyskich (czy raczej anty-towarzyskich), ale ze zwykłego lenistwa – po prostu nie chce mi się. Nie czuję chęci rozmowy, kontaktu, nie widzę powodu, by wlec się gdzieś do kogoś na domówkę, skoro można zostać w pokoju – na jedno wychodzi. Tak jak wyżej – ni mnie ta sytuacja ziębi, ni grzeje. Siłą rzeczy nie odczuwam również potrzeby bliższego, emocjonalnego związku z kimkolwiek. Na płaszczyźnie seksualnej – przedkładam masturbację ponad seks. Obie te aktywności zapewniają dokładnie taką samą, chwilową satysfakcję, przy czym pierwsza jest po prostu mniej kłopotliwa w realizacji.
Do tego wszystkiego dochodzi brak energii i motywacji do robienia czegokolwiek produktywnego, ale nie jest to totalna stagnacja. Czuję się, jakbym mój zasób energii wystarczał tylko i wyłącznie na podstawowe codzienne potrzeby plus ciągnięcie nauki na umiarkowanym poziomie, nic więcej. Jestem, chodzę na zakupy, na uczelnię i tyle. Chcę zrobić coś więcej – klapa. Nie jest źle, nie zawalam studiów, nie mam problemów z otaczającymi mnie ludźmi, nie mam jakiś poważnych trosk na głowie... Jest po prostu nijak. Ani to się śmiać, ani płakać. Paradoksalnie, przez brak odczuwania emocji nie jestem wstanie określić, czy mój stan nieodczuwania emocji jest czymś złym, czy dobrym.
Wszystko rozpatruję na zasadzie bilansu zysków i strat. Relacje z innymi ludźmi również. Nie mam tu na myśli czystego materializmu. Po prostu nie mam innego wyjścia. Nie wiem już, czy to sam wyzbyłem się uczuć? Wyznaję filozofię stoicką, zawsze unikałem wybuchów emocji i starałem się zbytnio ich nie ukazywać, ale nigdy pozbywać...
Pomożecie? Co mam z tym, ze sobą, zrobić?
Mam pewien problem, który rozkłada się na wiele dziedzin życia. Jednak mam wrażenie, że jest on nieco inny od większości przypadków opisywanych tu na forum, w istotnym stopniu oddziałuje bowiem na moje życie, ale nie jest przeze mnie interpretowany w negatywny sposób – lub ujmując to inaczej – nie wiem, jak mam się na niego zapatrywać. Potrzebuję oceny, opinii z zewnątrz, zanim zdecyduję się wydać pieniądze u ewentualnego specjalisty.
Zanim przejdę do sedna, poruszę kwestię swoich nieco wcześniejszych problemów, przez które miałem okazję przejść. W okresie końca gimnazjum i części szkoły średniej borykałem się ze stanami quasi-depresyjnymi (nigdy nie byłem u psychologa, a więc nie miałem postawionej żadnej diagnozy), na które składały się okresowe pogorszenia nastroju (trwające po 2-3 tygodnie), poczucie bezsensu, pustki, niemocy, w gorszych momentach miewałem częste myśli samobójcze, płakałem nocami, etc. Po wspomnianych kilku tygodniach wracałem do stanu względnej stabilności, który pod wpływem jakiegoś bodźca (czasem bardzo błahego, choćby smutnego filmu, piosenki, itp.) na powrót ulegał pogorszeniu. Całość trwała z przerwami, około 2-3 lat. Co ciekawe, wszystko działo się w mojej głowie, w zasadzie nie uzewnętrzniałem swojego stanu (poza obniżeniem aktywności towarzyskiej, która i tak była niewielka). Rodzina i znajomi praktycznie niczego się nie domyślali. Tak czy inaczej, ostatecznie udało mi się wybrnąć na prostą, od jakiegoś 1,5 roku nie miałem żadnego „doła”. Obecnie jestem na 1 roku studiów.
Od jakiegoś czasu trapi mnie kilka rzeczy.
Primo – apatia. Emocji nie odczuwam albo wcale, albo w sposób nijaki, blady, nikły, zarówno tych pozytywnych jak i negatywnych. Wyjechałem na studia na drugi koniec Polski, widziałem jak podobne przeprowadzi przeżywają rówieśnicy, jak stresują się i cieszą jednocześnie z dostania się na upragnioną uczelnię, i tak dalej... u mnie nic. Po przeszło dwóch miesiącach od wyjazdu wróciłem do domu – tam rodzice rzucili mi się na szyję, prawie płacząc – a ja „przeżywałem” to tak, jakbym wrócił ze spaceru do sklepu. Niewiele rzeczy mnie cieszy, niewiele rzeczy mnie stresuje. Emocjonalnie wszystko jest mi obojętne, nie czuję się z tego powodu źle, nie jestem zdołowany, nie mam problemów z niedowartościowaniem, ale też nie jestem ani trochę szczęśliwy.
W życiu kieruję się pragmatyzmem. I tu wchodzi druga kwestia: brak potrzeby komunikacji z ludźmi. Nie, nie jestem aspołeczny, ja po prostu mógłbym żyć na pustkowiu, nigdy nie wychodzę z inicjatywą spotkania się z kimś, rozmowy, czegokolwiek. Gdy ktoś chce mnie gdzieś wyciągnąć – zazwyczaj mu się to udaje, często nawet dobrze się bawię. Z drugiej strony, czasem zdarza mi się unikać kontaktów z innymi, ale to nie z przyczyn towarzyskich (czy raczej anty-towarzyskich), ale ze zwykłego lenistwa – po prostu nie chce mi się. Nie czuję chęci rozmowy, kontaktu, nie widzę powodu, by wlec się gdzieś do kogoś na domówkę, skoro można zostać w pokoju – na jedno wychodzi. Tak jak wyżej – ni mnie ta sytuacja ziębi, ni grzeje. Siłą rzeczy nie odczuwam również potrzeby bliższego, emocjonalnego związku z kimkolwiek. Na płaszczyźnie seksualnej – przedkładam masturbację ponad seks. Obie te aktywności zapewniają dokładnie taką samą, chwilową satysfakcję, przy czym pierwsza jest po prostu mniej kłopotliwa w realizacji.
Do tego wszystkiego dochodzi brak energii i motywacji do robienia czegokolwiek produktywnego, ale nie jest to totalna stagnacja. Czuję się, jakbym mój zasób energii wystarczał tylko i wyłącznie na podstawowe codzienne potrzeby plus ciągnięcie nauki na umiarkowanym poziomie, nic więcej. Jestem, chodzę na zakupy, na uczelnię i tyle. Chcę zrobić coś więcej – klapa. Nie jest źle, nie zawalam studiów, nie mam problemów z otaczającymi mnie ludźmi, nie mam jakiś poważnych trosk na głowie... Jest po prostu nijak. Ani to się śmiać, ani płakać. Paradoksalnie, przez brak odczuwania emocji nie jestem wstanie określić, czy mój stan nieodczuwania emocji jest czymś złym, czy dobrym.
Wszystko rozpatruję na zasadzie bilansu zysków i strat. Relacje z innymi ludźmi również. Nie mam tu na myśli czystego materializmu. Po prostu nie mam innego wyjścia. Nie wiem już, czy to sam wyzbyłem się uczuć? Wyznaję filozofię stoicką, zawsze unikałem wybuchów emocji i starałem się zbytnio ich nie ukazywać, ale nigdy pozbywać...
Pomożecie? Co mam z tym, ze sobą, zrobić?