01 Gru 2013, Nie 16:50, PID: 371857
Mam 27 lat i od ok. 7 jestem "depresantem" i społecznym fobikiem. Od dziecka nieśmiała, grzeczna, nigdy nie miałam grona znajomych, nie imprezowałam, nie szalałam. Dobrze czułam się w domu i wśród bliskich. Długo żyłam z prawie zerowym poczuciem własnej wartości. Po rozpadzie związku zdecydowałam się ogarnać i przez ok. 8 miesięcy brałam lek Asentra. Czułam, że żyję, wróciła chęć do działania - mimo to kontakt z ludźmi miałam nadal bardzo ograniczony, bo byłam już po studiach (na których nie zdobywałam znajomych więc kontakty zanikły razem z otrzymaniem dyplomu).
Teraz jestem w ogromnym dole psychicznym. Po - wydawałoby się - odzyskaniu chęci do życia - postanowiłam, że wyjadę na studia do Niemiec, zawalczę o nowe doświadczenia, znajomości, postaram się żyć aktywnie i z sensem. Po 2 miesiącach czuję się tak samotnie, że wyję do księżyca.
Wszystko wróciło, wszystkie fobie. Nie potrafię rozmawiać z ludźmi, nie mam nic do powiedzenia, czuję się nieswojo. Unikam imprez i cierpię, że siedzę sama. Błędne koło. Chcąc coś zmienić przyjęłam zaproszenie od znajomej na urodziny. Szłam niepewna, ze sztucznym uśmiechem na twarzy. W trakcie siedziałam z miną nieśmiałej dziewczynki (a stara baba jestem!!), do tego stopnia, że solenizantka zapytała, czy jestem znudzona. Wróciłam z jeszcze gorszym samopoczuciem.
Do tego dochodzą kiepskie warunki mieszkaniowe, które były do zniesienia tylko dlatego, że mieszkała ze mną trójka niemieckich chłopaków-przyjaciół. Gwizdaniem, śpiewaniem i ogólnym rozgardiaszem sprawiali, że było przyjemnie.
Natomiast co mnie boli to to, że mimo, że pokochałam ich towarzystwo to przez te 2 miesiące nie potrafiłam się z nimi zaprzyjaźnić i dać się poznać. Ogólnie wiem, że sympatia była obustronna, było mnóstwo sympatycznych gestów, ale np. nie potrafiłam specjalnie wyjść ze swojego pokoju aby z nimi pogadać (bo "o czym") i mimo, że ich lubiłam, czuć było, że się izoluję.
Jeden z nich był szczególnie sympatyczny i ponieważ sam miał różne problemy wziął mnie na rozmowę, co ze mną jest nie tak... powiedział, że buduję wokół siebie mur, że jeśli już z którymś pogadam to po krótkim czasie ucinam rozmowę i pod jakimś pretekstem wracam do pokoju. Rozbiło mnie to jeszcze bardziej bo nie sądziłam, że jest to aż TAK widoczne dla obcych mi ludzi, z którymi mieszkałam ok. 2 mce. Rozmowa z nim mi pomogła, naprawdę złoty człowiek, otworzył mnie jak puszkę Z pewnych powodów wyprowadzili się i teraz siedzę sama w sporym domostwie, które przyprawia o depresję, a wyprowadzić się mogę dopiero za 3 mce (żeby nie stracić kaucji).
Na dodatek na studiach nie mam nikogo, z kim chciałabym być bliżej, wyjść na kawę, do kina. Zmuszam się żeby wyjść gdziekolwiek, te kilka marnych znajomości jest totalnie z "braku laku" i z doskoku.
We wtorek idę do lekarza rodzinnego, chciałabym znowu brać asentrę. Mam nadzieję, że w Niemczech lekarz może coś takiego wypisać, bo kolejki do psychiatrów są duże, a ja już nie daję rady. Siedzę sama i płaczę, tracę życie. Nie taki był plan.
Najbardziej boli mnie to, że nie potrafiłam utrzymywać relacji nawet z tymi ludźmi z domu, których zaakceptowałam i naprawdę polubiłam - jednego dnia zaprosiłam tego "ulubionego" do siebie do pokoju, gadaliśmy, oglądaliśmy film, a następnego dnia w towarzystwie tej samej osoby czuję zakłopotanie i mam ochotę się schować. To niedopasowanie przybiera formę fizycznego bólu.
Dostałam od niego nowy adres ale nie wiem, czy będziemy utrzymywać kontakt - wiem na pewno, że gdybym dostała zaproszenie do nich do nowego miejsca, na pewno szła bym zdenerwowana, wręcz nerwowa i że mogłoby po prostu być żałośnie. Na dodatek jestem zazdrosna o jego nowe znajomości z nowymi ludźmi - zamiast sama być na nie otwarta.
Aż mi głupio jak widzę, jak odważne i ile do powiedzenia mają osoby, które są ode mnie znacznie młodsze.
Czuję się jak opuszczony wrak.
Teraz jestem w ogromnym dole psychicznym. Po - wydawałoby się - odzyskaniu chęci do życia - postanowiłam, że wyjadę na studia do Niemiec, zawalczę o nowe doświadczenia, znajomości, postaram się żyć aktywnie i z sensem. Po 2 miesiącach czuję się tak samotnie, że wyję do księżyca.
Wszystko wróciło, wszystkie fobie. Nie potrafię rozmawiać z ludźmi, nie mam nic do powiedzenia, czuję się nieswojo. Unikam imprez i cierpię, że siedzę sama. Błędne koło. Chcąc coś zmienić przyjęłam zaproszenie od znajomej na urodziny. Szłam niepewna, ze sztucznym uśmiechem na twarzy. W trakcie siedziałam z miną nieśmiałej dziewczynki (a stara baba jestem!!), do tego stopnia, że solenizantka zapytała, czy jestem znudzona. Wróciłam z jeszcze gorszym samopoczuciem.
Do tego dochodzą kiepskie warunki mieszkaniowe, które były do zniesienia tylko dlatego, że mieszkała ze mną trójka niemieckich chłopaków-przyjaciół. Gwizdaniem, śpiewaniem i ogólnym rozgardiaszem sprawiali, że było przyjemnie.
Natomiast co mnie boli to to, że mimo, że pokochałam ich towarzystwo to przez te 2 miesiące nie potrafiłam się z nimi zaprzyjaźnić i dać się poznać. Ogólnie wiem, że sympatia była obustronna, było mnóstwo sympatycznych gestów, ale np. nie potrafiłam specjalnie wyjść ze swojego pokoju aby z nimi pogadać (bo "o czym") i mimo, że ich lubiłam, czuć było, że się izoluję.
Jeden z nich był szczególnie sympatyczny i ponieważ sam miał różne problemy wziął mnie na rozmowę, co ze mną jest nie tak... powiedział, że buduję wokół siebie mur, że jeśli już z którymś pogadam to po krótkim czasie ucinam rozmowę i pod jakimś pretekstem wracam do pokoju. Rozbiło mnie to jeszcze bardziej bo nie sądziłam, że jest to aż TAK widoczne dla obcych mi ludzi, z którymi mieszkałam ok. 2 mce. Rozmowa z nim mi pomogła, naprawdę złoty człowiek, otworzył mnie jak puszkę Z pewnych powodów wyprowadzili się i teraz siedzę sama w sporym domostwie, które przyprawia o depresję, a wyprowadzić się mogę dopiero za 3 mce (żeby nie stracić kaucji).
Na dodatek na studiach nie mam nikogo, z kim chciałabym być bliżej, wyjść na kawę, do kina. Zmuszam się żeby wyjść gdziekolwiek, te kilka marnych znajomości jest totalnie z "braku laku" i z doskoku.
We wtorek idę do lekarza rodzinnego, chciałabym znowu brać asentrę. Mam nadzieję, że w Niemczech lekarz może coś takiego wypisać, bo kolejki do psychiatrów są duże, a ja już nie daję rady. Siedzę sama i płaczę, tracę życie. Nie taki był plan.
Najbardziej boli mnie to, że nie potrafiłam utrzymywać relacji nawet z tymi ludźmi z domu, których zaakceptowałam i naprawdę polubiłam - jednego dnia zaprosiłam tego "ulubionego" do siebie do pokoju, gadaliśmy, oglądaliśmy film, a następnego dnia w towarzystwie tej samej osoby czuję zakłopotanie i mam ochotę się schować. To niedopasowanie przybiera formę fizycznego bólu.
Dostałam od niego nowy adres ale nie wiem, czy będziemy utrzymywać kontakt - wiem na pewno, że gdybym dostała zaproszenie do nich do nowego miejsca, na pewno szła bym zdenerwowana, wręcz nerwowa i że mogłoby po prostu być żałośnie. Na dodatek jestem zazdrosna o jego nowe znajomości z nowymi ludźmi - zamiast sama być na nie otwarta.
Aż mi głupio jak widzę, jak odważne i ile do powiedzenia mają osoby, które są ode mnie znacznie młodsze.
Czuję się jak opuszczony wrak.