13 Mar 2011, Nie 2:23, PID: 243308
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 13 Mar 2011, Nie 11:26 przez wombat.)
Heh, przyznam, że też miałam ochotę nasmarować posta podobnej treści co ZielonaMila, ale może nie potrafiłabym go obronić. Kilka lat temu sama uznałabym, że jesli ktoś wyszedł z fobii i teraz wypisuje takie rzeczy, to pewnie nigdy jej nie miał, teraz wydaje mi się, że nie mamy prawa osądzać co kto przeżył albo czego nie przeżył i nie możemy dzielić fobikow czy kogokolwiek na "prawdziwych" i "nieprawdziwych", takimi rzeczami zajmuje sie Jarek K.
Rozumiem i podzielam hiperoptymizm ZielonejMili, bo samej udało mi się dojść do takiego etapu, że w 90% to ja decyduje o sobie, a nie wszystko dookoła mnie. Pracowałam i przeżyłam, znowu studiuję i nawet odzywam się na zajęciach i sprawia mi to przyjemność. Nadal nie mam odwagi zjeść kanapki na przerwie, ale i tak jest o niebo lepiej niż było kilka lat temu. Myślę, że nigdy nie będę w stanie zrobić niektórych rzeczy czy podjąć się niektórych zajęć, ale dochodzę do wniosku nie nie potrzebuję się rzucać na niewiadomo co, w większości sytuacji udaje mi się już osiągnąć wystarczający poziom swobody, żeby zapomnieć, że kiedyś byłam przekonana, że "normalność" jest niemożliwa.
Jak? Najpierw była depresja przez trzy lata, potem urojenia, napady paniki i totalna izolacja. Brałam leki i chodziłam na terapię grupową i indywidualną, o ile tabsy spełniły swoją rolę, to obie terapie wspominam jako żenujące, tylko utwierdziły mnie w tym, że jestem "nienormalna" i trzeba mnie specjalnie traktować (nieprofesjonalni prowadzący? może) i wtedy zaczęłam się buntować przeciwko swojemu dotychczasowemu myśleniu i byciu postrzeganą jako ktoś kto potrzebuje specjalnego traktowania, więc może, o ironio, terapie spełniły swoje zadanie, ale nie myślę o tym w ten sposób. Wiem, że sama wykonałam przez kilka lat ogromną pracę, żeby być tu gdzie jestem teraz. Narastający wk*** i niezgoda na niemożliwość robienia tego co lubię (paralizujący strach) jakoś zaczęły łamać shcematy, jakimi myślałam wczesniej. Nie wiem, ale po tej koszmarnej depresji trzyma sie mnie przekonanie, że już nic nie jest w stanie mnie złamać, skoro przezyłam tą depresję, paskudne urojenia i próbę samobójczą (a jak!).
Kilka praktycznych rzeczy:
- język obcy: zawsze lubiłam angielski, porozumiewam sie nim swobodnie i łatwiej jest mi wyrażać myśli w obcym języku = latwiej sie odezwać publicznie (dlatego, że nawet rzeczy, których sie wstydze nie brzmia tak dobitnie w obcym języku i stają sie mniej osobiste = dystans, takie są moje odczucia). Zdarzyło sie tak, że znalazłam sie na kilka miesięcy wśród zupełnie obcych ludzi, nie z własnej woli, z którymi rozmawiałam tylko po angielsku i dostałam takie wsparcie, o jakim nigdy bym nie sniła w tym kraju, nigdy nie wspominałam o swoich problemach, nazywając je fachowymi terminami, jesli mowiłam o nich to tak, że sprawiały wrażenie problemów "normalnego człowieka", nie przedstawiałam siebie jako osoby, z która cos jest nie tak. Nie chce tu włazic na tematy z cyklu "że Polacy to sa tacy...", ale trzeba przyznać, że na codzień trudno znaleźć zrozumienie w narodzie, nawet wśród znajomych Spotkanie z jakby nie było obcą kulturą dało mi trochę świeżego spojrzenia. Swoją drogą to ciekawe jak język odzwierciedla nasze postrzeganie, posługiwanie się obcym językiem pomogło mi złamać schematy myslowe,
- wyrzucenie żalów rodzicom, wręcz oskarżenie ich o swoją sytuację, oczyściłam atmosferę, poukładalam sobie relacje z nimi, nie unikam ich, oni poznali mój problem, a nwet okazało sie, że moja mama i babcia przez całe życie zmagały się z fb,
- pies. Nie ma siły, trzeba z nim wychodzić na dwór, więc zaczęłam sama wychodzić z domu (nie do pomyslenia kiedyś), bo pies nie da o sobie zapomnieć, a patrzenie jak się nudzi dobija. Teraz wychodząc nie jestem sama i naturalnie moja aktywność "na zewnatrz" jest większa, biegam, rzucam mu piłkę, zamiast w kapturze przemykać pod ścianą. A jak pies chroni mnie zazdrośnie przed innymi kundlami i obcymi ludźmi, to jestem szczęśliwa, że mam takiego towarzysza,
- kiedy odnowiłam stare znajomości, które zerwałam jak męczyła mnie depresja, okazało się, że właściwie każdy ze starych znajomych zmaga się ze sobą i można z nimi rozmawiac otwarcie, bez wstydu, że zostanie sie posądzonym o bycie świrem, a ze swoich kompleksów zaczęłam żartować,
-gry online - to ponoć samo zło (na szczęście wszelkiej maści naukowcy wpadli już na to, że gry mogą pomagac w walce z fobiami), ale kontakt z ludźmi, który nie jest "oko w oko", ale jednak jest pomógł mi zacząć zabierać głos, na początku pisemnie, i poczuć sie docenioną za to, że jestem w czyms dobra, nawet jeśli to jest tylko udział w "głupiej" rozrywce, bo okazało się, że moje umiejętności sa niezbędne całej grupie osób - ktos mnie docenia i potrzebuje. Kiedys nie potrafiłam się wyluzować nawet w necie, jedno niewygodne słowo i rezygnowałam z przyjemności grania, żeby nie byc tą, której coś wytknięto, a o czym po 5 minutach i tak juz nikt oprócz mnie nie pamietał.
Uff, dużo mi tu tego wyszło.
Pozdrawiam.
troche offtop? czy nie?
Rozumiem i podzielam hiperoptymizm ZielonejMili, bo samej udało mi się dojść do takiego etapu, że w 90% to ja decyduje o sobie, a nie wszystko dookoła mnie. Pracowałam i przeżyłam, znowu studiuję i nawet odzywam się na zajęciach i sprawia mi to przyjemność. Nadal nie mam odwagi zjeść kanapki na przerwie, ale i tak jest o niebo lepiej niż było kilka lat temu. Myślę, że nigdy nie będę w stanie zrobić niektórych rzeczy czy podjąć się niektórych zajęć, ale dochodzę do wniosku nie nie potrzebuję się rzucać na niewiadomo co, w większości sytuacji udaje mi się już osiągnąć wystarczający poziom swobody, żeby zapomnieć, że kiedyś byłam przekonana, że "normalność" jest niemożliwa.
Jak? Najpierw była depresja przez trzy lata, potem urojenia, napady paniki i totalna izolacja. Brałam leki i chodziłam na terapię grupową i indywidualną, o ile tabsy spełniły swoją rolę, to obie terapie wspominam jako żenujące, tylko utwierdziły mnie w tym, że jestem "nienormalna" i trzeba mnie specjalnie traktować (nieprofesjonalni prowadzący? może) i wtedy zaczęłam się buntować przeciwko swojemu dotychczasowemu myśleniu i byciu postrzeganą jako ktoś kto potrzebuje specjalnego traktowania, więc może, o ironio, terapie spełniły swoje zadanie, ale nie myślę o tym w ten sposób. Wiem, że sama wykonałam przez kilka lat ogromną pracę, żeby być tu gdzie jestem teraz. Narastający wk*** i niezgoda na niemożliwość robienia tego co lubię (paralizujący strach) jakoś zaczęły łamać shcematy, jakimi myślałam wczesniej. Nie wiem, ale po tej koszmarnej depresji trzyma sie mnie przekonanie, że już nic nie jest w stanie mnie złamać, skoro przezyłam tą depresję, paskudne urojenia i próbę samobójczą (a jak!).
Kilka praktycznych rzeczy:
- język obcy: zawsze lubiłam angielski, porozumiewam sie nim swobodnie i łatwiej jest mi wyrażać myśli w obcym języku = latwiej sie odezwać publicznie (dlatego, że nawet rzeczy, których sie wstydze nie brzmia tak dobitnie w obcym języku i stają sie mniej osobiste = dystans, takie są moje odczucia). Zdarzyło sie tak, że znalazłam sie na kilka miesięcy wśród zupełnie obcych ludzi, nie z własnej woli, z którymi rozmawiałam tylko po angielsku i dostałam takie wsparcie, o jakim nigdy bym nie sniła w tym kraju, nigdy nie wspominałam o swoich problemach, nazywając je fachowymi terminami, jesli mowiłam o nich to tak, że sprawiały wrażenie problemów "normalnego człowieka", nie przedstawiałam siebie jako osoby, z która cos jest nie tak. Nie chce tu włazic na tematy z cyklu "że Polacy to sa tacy...", ale trzeba przyznać, że na codzień trudno znaleźć zrozumienie w narodzie, nawet wśród znajomych Spotkanie z jakby nie było obcą kulturą dało mi trochę świeżego spojrzenia. Swoją drogą to ciekawe jak język odzwierciedla nasze postrzeganie, posługiwanie się obcym językiem pomogło mi złamać schematy myslowe,
- wyrzucenie żalów rodzicom, wręcz oskarżenie ich o swoją sytuację, oczyściłam atmosferę, poukładalam sobie relacje z nimi, nie unikam ich, oni poznali mój problem, a nwet okazało sie, że moja mama i babcia przez całe życie zmagały się z fb,
- pies. Nie ma siły, trzeba z nim wychodzić na dwór, więc zaczęłam sama wychodzić z domu (nie do pomyslenia kiedyś), bo pies nie da o sobie zapomnieć, a patrzenie jak się nudzi dobija. Teraz wychodząc nie jestem sama i naturalnie moja aktywność "na zewnatrz" jest większa, biegam, rzucam mu piłkę, zamiast w kapturze przemykać pod ścianą. A jak pies chroni mnie zazdrośnie przed innymi kundlami i obcymi ludźmi, to jestem szczęśliwa, że mam takiego towarzysza,
- kiedy odnowiłam stare znajomości, które zerwałam jak męczyła mnie depresja, okazało się, że właściwie każdy ze starych znajomych zmaga się ze sobą i można z nimi rozmawiac otwarcie, bez wstydu, że zostanie sie posądzonym o bycie świrem, a ze swoich kompleksów zaczęłam żartować,
-gry online - to ponoć samo zło (na szczęście wszelkiej maści naukowcy wpadli już na to, że gry mogą pomagac w walce z fobiami), ale kontakt z ludźmi, który nie jest "oko w oko", ale jednak jest pomógł mi zacząć zabierać głos, na początku pisemnie, i poczuć sie docenioną za to, że jestem w czyms dobra, nawet jeśli to jest tylko udział w "głupiej" rozrywce, bo okazało się, że moje umiejętności sa niezbędne całej grupie osób - ktos mnie docenia i potrzebuje. Kiedys nie potrafiłam się wyluzować nawet w necie, jedno niewygodne słowo i rezygnowałam z przyjemności grania, żeby nie byc tą, której coś wytknięto, a o czym po 5 minutach i tak juz nikt oprócz mnie nie pamietał.
Uff, dużo mi tu tego wyszło.
Pozdrawiam.
troche offtop? czy nie?