Wagary prześladują mnie od kiedy zacząłem liceum... Czasem dojdę do szkoły, ale czasem stres jest tak wielki że nie wytrzymuję... idę gdziekolwiek... jeżdżę metrem bezcelowo i myślę co ze mną będzie... Dla mnie nie jest najgorsze znieść to, że robię sobie bezsensowne zaległości, tylko to, że okłamuję kochanych rodziców. Czasem im powiem, ale sam widzę, że mają wystarczająco dużo problemów by jeszcze "moimi fanaberiami" się przejmować... Mam nadzieję że z czasem mi to minie, bo to dopiero mój 10 tydzień liceum, a ja mam już 4 dni nieobecności o których rodzice nie wiedzą...
Boje się, że to wszytko złe, co teraz robię, wróci do mnie ze zdwojoną siłą...
04 Lis 2008, Wto 2:37, PID: 85404 (Ten post był ostatnio modyfikowany: 04 Lis 2008, Wto 2:38 przez Milena19.)
Franciszku jesteś wspaniały.Masz problem,a mimo to bardziej martwisz się rodzicami niż sobą.Super,że nie jesteś egoistą Ale z drugiej strony też powinieneś myśleć o sobie.
A ja się jeszcze nie lubiłam spóźniać Więc często jak widziałam,że moja klasa już weszła czekałam na przerwę...tak jak bym się bała że moje miejsce jest już zajęte i ta cała procedura szukania sobie nowego,chyba jestem dziwna że takie coś mnie stresowało
MK napisał(a):no ale można przecież załatwić lewe zwolnienia i bez wyrzutów sumienia nie chodzić.
To nie takie łatwe... Też o tym myślałem, ale w szkole (przynajmniej w mojej) przyjmują zwolnienia tylko w dzienniczku. Rodzice by zobaczyli je pisząc prawe zwolnienia i przypał Miałem już wiele pomysłów jak to ominąć, trzy z nich: 1) Założyć nowy dzienniczek i poprosić kogoś (np. babcię) by w tajemnicy napisała usprawiedliwienie.
Nie ma szans powodzenia, ponieważ dzienniczek jest podstemplowany przez szkołę, a i tak nauczycielka by zauważyła, że coś nie gra 2) Poprosić babcię o napisanie w tajemnicy usprawiedliwienia ścieralnym długopisem i po pokazaniu wychowawczyni zetrzeć usprawiedliwienie.
Nie ma szans powodzenia, bo nauczycielka zostawia podpis już własnym, nieścieralnym długopisem 3) Chyba najskuteczniejszy. Załatwić usprawiedliwienie na nowej stronie w dzienniczku i po pokazaniu wyrwać kartkę
Ale i tak mimo wszystko najlepiej jest po prostu chodzić do szkoły, której się tak nienawidzi i powoli się przełamywać...
Socjofobicy są chyba dobrymi strategami, bo spędzając dużo czasu tylko z własnymi myślami można dużo fajnych planów obmyślić
Ja mam za duże poczucie obowiązku, w szkole to tylko ze dwa razy na wagarach byłem, jak cała klasa z religii pitnęła. A w pracy to na lewe L4 nie chodzę, bo ktoś by musiał za mnie przyjść, a nie chcę robić spięć.
Najgorzej jest, jak siedzisz na przerwie, patrzysz w okno, a tam ludzie ze szkoły wychodzą, bo już lekcje skończyli. Dziwne myśli nachodzą człowieka: "może zwiać z dwóch ostatnich lekcji", "nieee, będzie przypał w domu", "a może jednak?", "ale jak się wytłumaczę?". Przeżywam wtedy takie rozterki wewnętrzne, że można by o mnie napisać jakiś poemat
ja nie mam takich rozterek mówisz pani profesor, że musisz iść do dentysty/okulisty/psychiatry..., a mamusi mówisz, że pani profesor się rozchorowała.
tyle że później trzeba się zastanowić, jak nadrobić zaległości..
Gilraen napisał(a):Franciszek, nieźle kombinujesz Wszystkie pomyśły wypróbowałeś?
W sumie to żadnego... Już miałem wszystko gotowe, ale za każdym razem nie dawałem rady dojść do nauczycielki, bo zaraz miałem tysiące myśli. A że się nie uda, a że się zapyta kto mi to pisał, a że czemu mam nowy dzienniczek... I kończyło się skruchą i przyznaniem się rodzicom... Może i lepiej...
Gilraen napisał(a):Najgorzej jest, jak siedzisz na przerwie, patrzysz w okno, a tam ludzie ze szkoły wychodzą, bo już lekcje skończyli. Dziwne myśli nachodzą człowieka: "może zwiać z dwóch ostatnich lekcji", "nieee, będzie przypał w domu", "a może jednak?", "ale jak się wytłumaczę?". Przeżywam wtedy takie rozterki wewnętrzne, że można by o mnie napisać jakiś poemat
Znam to doskonale. Tak mnie to denerwuje, że na przerwach staram się w ogóle nie patrzeć za okno, albo myśleć co przyjemnego może mnie spotkać na następnych lekcjach... ...tyle że nic takiego mi nie przychodzi do głowy i mam przed oczami obraz mnie wzywanego do odpowiedzi przed całą klasą i robiącego z siebie pośmiewisko... Ciężko być optymistą...
MK napisał(a):Franciszek, to gdzie Ty chodzisz do szkoły, że taki reżim macie?
Szkoła to baaaardzo przeciętne warszawskie liceum... Ale trzeba przyznać że walczą z wagarami... Ciężko jest się wydostać przed 6. lekcją... Jest to możliwe, ale trzeba się wmieszać w tłum, a dosyć trudne, szczególnie jak się trzeba wmieszać w tłum trzecioklasistów mając 16 lat, a wyglądając na góra 13...
Ja nigdy nie wagarowałem... jedynie raz... albo więcej razy? ale chyba raz uciekłem z lekcji.. był to dzień europejski, ogólnie burdel i brak organizacji, jakieś debilne przedstawienia, ludzie generalnie zadowoleni, ale dla mnie to była katorga... patrzeć na brak organizacji i na... eehh... na zadowolonych ludzi, i dziewczynę w której się bujałem... w sumie... to... hmmm... eee tam, nie mam nic wiecej do powiedzenia nie tylko o nią, ogólnie tak, debilnie było jak zawsze byłem odmieńcem i w takich momentach to sie najbardziej uwidacznia, a jak wiadomo, naturalnym odruchem obronnym jest ucieczka z nieprzyjaznego środowiska, byłem osaczony, ale udało mi się zbiec., potem ojciec mi napisał usprawiedliwienie... hehe ale nie był zadowolony
Yyyy, u mnie podobne problemy.
Z tego co się orientuję, fobia szkolna, zwłaszcza w liceum, często stanowi podstawę dla dalszej fobii społecznej.
Ja wpadałam w ciągi ponad-miesięczne i wcale mi nie przeszło do czasów studiów.
Zaczęło się w podstawówce - jak się spóźniłam na polski, to była awantura, więc jak się miałam spóźnić, to nie szłam na 1-szą lekcję: wtedy dopiero była awantura. Więc nie szłam w tym dniu do szkoły. Potem przedłużałam na tydzień, żeby nie mieć pojedynczych nieobecności itd itd itd...
W liceum główną przyczyną były złe kontakty z "koleżankami" z klasy.
Potem kombinowanie z usprawiedliwieniami, zwolnieniami, nadrabianie zaległości, chodzenie do koleżanek które miały komputer i dramatyczne walki z DOSem, aby dostać ocenę z informatyki
Kilka razy postanowiłam z tym skończyć, w liceum udało mi się pół roku bez ani jednej godziny opuszczonej, na studiach udało mi się rok... ale to zawsze w którymś momencie wracało.
Ja w podstawówce nie wagarowałam. W liceum trochę, troszkę - nie chciało mi się chodzić na religię na przykład. Dość regularnie. A poza tym czasami jakaś ostatnia lekcja, generalnie rzadko. U nas było dość ostro z konsekwencjami pod tym względem.
Na studiach chodziłam na to, co mnie interesowało lub było obowiązkowe. Czyli nie chodziłam na nudne wykłady, a na całą resztę tak. Zawsze mnie bawiło jak patrzyłam na studentów innych kierunków, że im zaliczają przy dwóch-trzech obecnościach w semestrze. Ja miałam prawo (i to tylko z usprawiedliwieniem lekarskim) na jedną nieobecność w semestrze. Przy większej ilości (jeśli się np. spędziło 3 tyg w szpitalu) powtarzało się semestr z danego przedmiotu lub w całości.
Ogólnie nigdy nie odczuwałam potrzeby uciekania (w sensie wagarów, bo nie mówię że nie zwiałabym z rozkoszą z własnego seminarium dyplomowego :\ ), robiłam to kiedy było w szkole naprawdę nudno albo miałam nieopanowaną ochotę pójść z kimś i/lub gdzieś.
Byłem parę razy na wagarach w liceum. Jechało się autobusem na gapę do innej miejscowości obadać szkoły dawnych koleżanek i kolegów, wypić piwko. To było życie - jedyny problem, żeby na kanara nie trafić. Torba na plecy i w plener.