26 Kwi 2012, Czw 17:20, PID: 299873
Witam,
Dość dużo w ostatnich latach było najdelikatniej ujmując różnego rodzaju niepowodzeń w moim życiu. Bardzo zawiodłem się na wielu ludziach, później nie umiejąc sobie z tym poradzić popadłem w jakaś depresję, załamanie, nie ukrywam, że coraz częściej zaglądałem do kieliszka. Przyplątało się dużo innych kłopotów z tego powodu, nie mam cienia wątpliwości co do tego, że na kanwie tych wszystkich negatywnych przeżyć i doświadczeń zrodziły się u mnie natręctwa i kompulsje nerwicowe. Ale to tylko w ramach wstępu.
Przechodząc do samego meritum:
zacząłem bać się ludzi.
Dokładnie tak powinien nazywać się tytuł mojego wątku: Lęk przed ludźmi.
Może to też ma związek z niską samooceną która na kanwie doświadczeń we mnie wzrosła.
Przeszukałem różnego rodzaju fora psychiatryczne, gdzie znalazłem podpowiedź, że może to być fobia społeczna.
Z tym, że ta fobia u mnie wytworzyła się jakoby nagle, razem z tymi wszystkimi negatywnymi przeżyciami, bo kiedyś byłem otwartym na innych człowiekiem, znakomicie układały mi się relacje z innymi ludźmi.
A dziś jest dramat.
Boję się do ludzi wyjść, spowija mnie jakoby paraliż, nawet z ludźmi których znam od lat, dziś boję się z nimi obcować.
Na czym polega ten lęk?
Kiedy spotkam znajomego na mieście, np. z dalszej rodziny, czy nawet dawnego kolegę, zatrzymujemy się, rozmawiamy i....
nagle staję się spięty i sparaliżowany jak kołek.
Serce zaczyna mi łomotać, skronie zaczynają mi pulsować, staję się spięty (to jest najlepsze określenie), myślę tylko o tym jak najszybciej zakończyć rozmowę i pójść dalej.
Co zaobserwowałem (oto też bardzo chcę zapytać),
Zdaję mi się, że moi rozmówcy wyczuwają moje spięcie i lęk (czy mam rację tak oceniając?).
Niby zatrzymujemy się i rozmawiamy, zaraz za moment zaczyna nam brakować tematu do rozmowy, ja już jestem całkowicie spięty i paraliż obejmuje całego mnie, zapada cisza i te krępująca mnie i mojego rozmówcę milczenie trwa i trwa, na twarzy rozmówcy też zaczynam dostrzegać niepokój i spięcie które moim zdaniem udziela się mu podczas rozmowy ze mną.
Nie wiem co mam robić, rozmówca milczy, ja sam zaczynam wymyślać jakieś tematy, najczęściej banalne, szybko rozmowa się kończy, cześć i cześć - tyle z naszej rozmowy.
To jest bardzo ciężkie.
Nic tak nie rani w załamaniu nerwowym jak samotność.
Ale to jak spina i paraliżuje mnie w kontakcie z drugim człowiekiem, nawet tym którego znam od lat i dawniej razem mogliśmy konie kraść, a dziś nie jestem w stanie nawet na luzie i swobodnie z tym kimś porozmawiać - to wszystko też sprawia, że ja staram się unikać kontaktów z ludźmi jak tylko mogę, zwyczajnie boję się ludzi.
Nie wiem dlaczego tak jest.
Z pewnością niska samoocena, co za tym idzie kompleksy i jakoby podświadomość, że rozmawiam z kimś "lepszym" i "większym" od siebie. To naturalna konsekwencja negatywnych przeżyć których ostatnimi laty nie brakowało w moim życiu.
Tylko ten który tego doświadcza - rozumie o czym napisałem i jaki to jest dla mnie wewnętrzny ból.
Nie chcę być samotny, ale skazuję się na samotność bojąc się ludzi.
Ta cisza i zniesmaczenie na twarzach rozmówcy po kilkunastu sekundach prób rozmowy ze mną są bardzo wymowne, domyślam się, że patrzą na mnie jak na dziwaka, jak na swego rodzaju dziwoląga. Naturalnie nikt mi nie powiedział w oczy, że zachowuję się dziwnie i rozmawia się ze mną jak z kimś nienormalnym. Ale da się to wyczuć.
To jest silniejsze ode mnie.
Jak można mój straszny problem fachowo określić? Jak leczyć? Jak pomóc? Jak załagodzić?
Żeby nie szukać daleko historia z ostatnich dni:
Dawny bardzo dobry kolega pamiętający mnie jeszcze z czasów gdy byłem duszą towarzystwa i człowiekiem wyluzowanym z którym można rozmawiać i rozmawiać zadzwonił i poprosił mnie o spotkanie.
Nie wypadało odmówić i zgodziłem się.
Na godzinę przed umówionym spotkaniem byłem jednym wielkim chodzącym nerwem i liczyłem, że do tego spotkania jednak nie dojdzie.
Ale doszło, więc zaproponowałem wypicie kilka piw.
Nie ukrywam, wypiliśmy jakieś 5 piw na głowę, ale za to rozmowa nam szła, taki luz włączył się we mnie niesamowity, czułem się dokładnie tak - jak chciałbym czuć się na trzeźwo. Całkowicie wyluzowany i pewny siebie. Umiałem po kilku piwach sypać anegdotami i opowieściami jak z rękawa. Na trzeźwo byłaby totalna pustka.
To było znakomite spotkanie, ale tylko dlatego, że byłem na alkoholowym dopingu i jak to mówią zrobiłem się wielki gieroj.
Niestety, dziś spotkałem się z tym samym kolegą, on i ja całkowicie trzeźwi, bez dopingu i ja.... nie miałem o czym z tym człowiekiem rozmawiać, sparaliżowało mnie, dobrze wiem, że on to czuł. Bardzo szybko nasza rozmowa dobiegła końca, czym prędzej go zbyłem. To bardzo mnie boli. I smuci.
Bardzo proszę o wypowiedzi tutaj
i jeśli ktoś zechce podaję maila: czlowiekzproblemami@o2.pl
Dość dużo w ostatnich latach było najdelikatniej ujmując różnego rodzaju niepowodzeń w moim życiu. Bardzo zawiodłem się na wielu ludziach, później nie umiejąc sobie z tym poradzić popadłem w jakaś depresję, załamanie, nie ukrywam, że coraz częściej zaglądałem do kieliszka. Przyplątało się dużo innych kłopotów z tego powodu, nie mam cienia wątpliwości co do tego, że na kanwie tych wszystkich negatywnych przeżyć i doświadczeń zrodziły się u mnie natręctwa i kompulsje nerwicowe. Ale to tylko w ramach wstępu.
Przechodząc do samego meritum:
zacząłem bać się ludzi.
Dokładnie tak powinien nazywać się tytuł mojego wątku: Lęk przed ludźmi.
Może to też ma związek z niską samooceną która na kanwie doświadczeń we mnie wzrosła.
Przeszukałem różnego rodzaju fora psychiatryczne, gdzie znalazłem podpowiedź, że może to być fobia społeczna.
Z tym, że ta fobia u mnie wytworzyła się jakoby nagle, razem z tymi wszystkimi negatywnymi przeżyciami, bo kiedyś byłem otwartym na innych człowiekiem, znakomicie układały mi się relacje z innymi ludźmi.
A dziś jest dramat.
Boję się do ludzi wyjść, spowija mnie jakoby paraliż, nawet z ludźmi których znam od lat, dziś boję się z nimi obcować.
Na czym polega ten lęk?
Kiedy spotkam znajomego na mieście, np. z dalszej rodziny, czy nawet dawnego kolegę, zatrzymujemy się, rozmawiamy i....
nagle staję się spięty i sparaliżowany jak kołek.
Serce zaczyna mi łomotać, skronie zaczynają mi pulsować, staję się spięty (to jest najlepsze określenie), myślę tylko o tym jak najszybciej zakończyć rozmowę i pójść dalej.
Co zaobserwowałem (oto też bardzo chcę zapytać),
Zdaję mi się, że moi rozmówcy wyczuwają moje spięcie i lęk (czy mam rację tak oceniając?).
Niby zatrzymujemy się i rozmawiamy, zaraz za moment zaczyna nam brakować tematu do rozmowy, ja już jestem całkowicie spięty i paraliż obejmuje całego mnie, zapada cisza i te krępująca mnie i mojego rozmówcę milczenie trwa i trwa, na twarzy rozmówcy też zaczynam dostrzegać niepokój i spięcie które moim zdaniem udziela się mu podczas rozmowy ze mną.
Nie wiem co mam robić, rozmówca milczy, ja sam zaczynam wymyślać jakieś tematy, najczęściej banalne, szybko rozmowa się kończy, cześć i cześć - tyle z naszej rozmowy.
To jest bardzo ciężkie.
Nic tak nie rani w załamaniu nerwowym jak samotność.
Ale to jak spina i paraliżuje mnie w kontakcie z drugim człowiekiem, nawet tym którego znam od lat i dawniej razem mogliśmy konie kraść, a dziś nie jestem w stanie nawet na luzie i swobodnie z tym kimś porozmawiać - to wszystko też sprawia, że ja staram się unikać kontaktów z ludźmi jak tylko mogę, zwyczajnie boję się ludzi.
Nie wiem dlaczego tak jest.
Z pewnością niska samoocena, co za tym idzie kompleksy i jakoby podświadomość, że rozmawiam z kimś "lepszym" i "większym" od siebie. To naturalna konsekwencja negatywnych przeżyć których ostatnimi laty nie brakowało w moim życiu.
Tylko ten który tego doświadcza - rozumie o czym napisałem i jaki to jest dla mnie wewnętrzny ból.
Nie chcę być samotny, ale skazuję się na samotność bojąc się ludzi.
Ta cisza i zniesmaczenie na twarzach rozmówcy po kilkunastu sekundach prób rozmowy ze mną są bardzo wymowne, domyślam się, że patrzą na mnie jak na dziwaka, jak na swego rodzaju dziwoląga. Naturalnie nikt mi nie powiedział w oczy, że zachowuję się dziwnie i rozmawia się ze mną jak z kimś nienormalnym. Ale da się to wyczuć.
To jest silniejsze ode mnie.
Jak można mój straszny problem fachowo określić? Jak leczyć? Jak pomóc? Jak załagodzić?
Żeby nie szukać daleko historia z ostatnich dni:
Dawny bardzo dobry kolega pamiętający mnie jeszcze z czasów gdy byłem duszą towarzystwa i człowiekiem wyluzowanym z którym można rozmawiać i rozmawiać zadzwonił i poprosił mnie o spotkanie.
Nie wypadało odmówić i zgodziłem się.
Na godzinę przed umówionym spotkaniem byłem jednym wielkim chodzącym nerwem i liczyłem, że do tego spotkania jednak nie dojdzie.
Ale doszło, więc zaproponowałem wypicie kilka piw.
Nie ukrywam, wypiliśmy jakieś 5 piw na głowę, ale za to rozmowa nam szła, taki luz włączył się we mnie niesamowity, czułem się dokładnie tak - jak chciałbym czuć się na trzeźwo. Całkowicie wyluzowany i pewny siebie. Umiałem po kilku piwach sypać anegdotami i opowieściami jak z rękawa. Na trzeźwo byłaby totalna pustka.
To było znakomite spotkanie, ale tylko dlatego, że byłem na alkoholowym dopingu i jak to mówią zrobiłem się wielki gieroj.
Niestety, dziś spotkałem się z tym samym kolegą, on i ja całkowicie trzeźwi, bez dopingu i ja.... nie miałem o czym z tym człowiekiem rozmawiać, sparaliżowało mnie, dobrze wiem, że on to czuł. Bardzo szybko nasza rozmowa dobiegła końca, czym prędzej go zbyłem. To bardzo mnie boli. I smuci.
Bardzo proszę o wypowiedzi tutaj
i jeśli ktoś zechce podaję maila: czlowiekzproblemami@o2.pl