06 Paź 2019, Nie 14:40, PID: 807021
Hej.
Chciałabym podzielić się z Wami swoją historią. Nie czuję się z tym do końca komfortowo, ale mam taką skrytą nadzieję, że komukolwiek w jakiś sposób choć trochę ona pomoże.
Mam 25 lat. Moje problemy zaczęły się uaktywniać od 13 roku życia. Najpierw kompletnie nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Złe samopoczucie, strach, o co może w tym wszystkim chodzić? Z roku na rok było coraz gorzej, w końcu w liceum po szkole byłam w stanie tylko leżeć i ryczeć. Najgorzej było w wakacje, szkoła jeszcze jakoś trzymała mnie przy życiu, natomiast wakacje były najgorszym dla mnie czasem. Nie miałam nic, co mogłoby mnie oderwać od okropnych myśli. W kółko smutek, strach i płacz. Odwróciła się ode mnie ostatnia przyjaciółka. Bałam się wszystkiego. Bałam się wyjść z domu. Bałam się wsiąść do autobusu. Bałam się wejść do sklepu. Bałam się zadzwonić do lekarza. Bo pójść do lekarza było już w ogóle czymś niemożliwym. Bałam się ludzi na ulicy. Bałam się rodziców przez których byłam zastraszana i kontrolowana. Czułam się beznadziejnie. Codziennie. Codziennie płakałam. Codziennie wstawałam z poczuciem beznadziei. Z brakiem sensu życia. Krach przyszedł w wieku lat 18. Zaryczana wbiegłam do ośrodka, w którym natknęłam się na mojego Anioła. Terapeutkę, która towarzyszyła mi przez trzy kolejne lata.
I nie. Nie było łatwo. Byłam tak zastraszona, że nie powiedziałam nawet, jak się nazywam. Podałam chyba tylko swoje imię. Nie mówiłam prawie nic oprócz urywków zdań. I płakałam, w kółko płakałam. I tak wyglądały wizyty przez kilka tygodni. Początkowo wizyty nie przynosiły żadnego skutku. Było mi po nich najczęściej tylko gorzej. Codziennie ta sama historia - prawie z płaczem jeździłam na uczelnię, a co tydzień spotkania u terapeutki. Przez trzy lata musiałam ukrywać to, że chodzę na leczenie. Chowałam się w uliczkach gdzie stały jakieś slumsy żeby tylko rodzice mnie nie mogli zobaczyć.
Po jakimś czasie zauważyłam, że moje samopoczucie się zmienia. Ale nie było tak kolorowo. Na dwa dni w tygodniu się poprawiło, na pięć - powtórka z rozrywki. Ale dalej chodziłam na terapię. Uczepiłam się jej jakby to miała być ostatnia rzecz w moim życiu i nigdy jej nie opuściłam. Aż przyszło wybawienie. Myślę, że odpuściło mi po jakichś 2 lat chodzenia co tydzień do terapeuty.
Dziś jestem inną osobą. Wyprowadziłam się od rodziców - mieszkam 500 km od nich, jestem samodzielna - pracuję, sama chodzę do lekarza, do fryzjera itp. Nadal się boję chodzić do pracy, ale znalazłam kolejną świetną terapeutkę i kontynuuję leczenie. Ale to już nie było tak różowo z psychologiem - przeszłam chyba przez 10 osób, aż znalazłam tą moją. Mam męża i jestem szczęśliwa. Codziennie budzę się w neutralnym humorze, wiem, że epizod depresyjny już nigdy do mnie nie wróci (chyba że nie wiadomo co w moim życiu się wydarzy), bo gdy mam jakąś gorszą chwilę, to następnego dnia budzę się z czystym kontem. To, co już wyleczyłam, nie wróci. Jestem tego pewna.
Co mi pomogło? Ogromne samozaparcie. Dążenie do celu. Nie poddawanie się. Stałe podnoszenie się z gleby. Bardzo dużo też myślałam o tym, co usłyszałam na każdej sesji terapeutycznej. W momentach zwątpienia przypominałam sobie słowa psychologa. I siła. Wielka siła, już kilka osób - zarówno psychologów jak i zwykłych ludzi - powtarzało mi, że jestem bardzo silną osobą.
I tego na co dzień Wam życzę - siły. Ja dalej walczę, ale wszystko co przeszłam, ukrywanie się przed rodzicami, kombinowanie i wiele wiele innych rzeczy były tego zdecydowanie warte
Chciałabym podzielić się z Wami swoją historią. Nie czuję się z tym do końca komfortowo, ale mam taką skrytą nadzieję, że komukolwiek w jakiś sposób choć trochę ona pomoże.
Mam 25 lat. Moje problemy zaczęły się uaktywniać od 13 roku życia. Najpierw kompletnie nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Złe samopoczucie, strach, o co może w tym wszystkim chodzić? Z roku na rok było coraz gorzej, w końcu w liceum po szkole byłam w stanie tylko leżeć i ryczeć. Najgorzej było w wakacje, szkoła jeszcze jakoś trzymała mnie przy życiu, natomiast wakacje były najgorszym dla mnie czasem. Nie miałam nic, co mogłoby mnie oderwać od okropnych myśli. W kółko smutek, strach i płacz. Odwróciła się ode mnie ostatnia przyjaciółka. Bałam się wszystkiego. Bałam się wyjść z domu. Bałam się wsiąść do autobusu. Bałam się wejść do sklepu. Bałam się zadzwonić do lekarza. Bo pójść do lekarza było już w ogóle czymś niemożliwym. Bałam się ludzi na ulicy. Bałam się rodziców przez których byłam zastraszana i kontrolowana. Czułam się beznadziejnie. Codziennie. Codziennie płakałam. Codziennie wstawałam z poczuciem beznadziei. Z brakiem sensu życia. Krach przyszedł w wieku lat 18. Zaryczana wbiegłam do ośrodka, w którym natknęłam się na mojego Anioła. Terapeutkę, która towarzyszyła mi przez trzy kolejne lata.
I nie. Nie było łatwo. Byłam tak zastraszona, że nie powiedziałam nawet, jak się nazywam. Podałam chyba tylko swoje imię. Nie mówiłam prawie nic oprócz urywków zdań. I płakałam, w kółko płakałam. I tak wyglądały wizyty przez kilka tygodni. Początkowo wizyty nie przynosiły żadnego skutku. Było mi po nich najczęściej tylko gorzej. Codziennie ta sama historia - prawie z płaczem jeździłam na uczelnię, a co tydzień spotkania u terapeutki. Przez trzy lata musiałam ukrywać to, że chodzę na leczenie. Chowałam się w uliczkach gdzie stały jakieś slumsy żeby tylko rodzice mnie nie mogli zobaczyć.
Po jakimś czasie zauważyłam, że moje samopoczucie się zmienia. Ale nie było tak kolorowo. Na dwa dni w tygodniu się poprawiło, na pięć - powtórka z rozrywki. Ale dalej chodziłam na terapię. Uczepiłam się jej jakby to miała być ostatnia rzecz w moim życiu i nigdy jej nie opuściłam. Aż przyszło wybawienie. Myślę, że odpuściło mi po jakichś 2 lat chodzenia co tydzień do terapeuty.
Dziś jestem inną osobą. Wyprowadziłam się od rodziców - mieszkam 500 km od nich, jestem samodzielna - pracuję, sama chodzę do lekarza, do fryzjera itp. Nadal się boję chodzić do pracy, ale znalazłam kolejną świetną terapeutkę i kontynuuję leczenie. Ale to już nie było tak różowo z psychologiem - przeszłam chyba przez 10 osób, aż znalazłam tą moją. Mam męża i jestem szczęśliwa. Codziennie budzę się w neutralnym humorze, wiem, że epizod depresyjny już nigdy do mnie nie wróci (chyba że nie wiadomo co w moim życiu się wydarzy), bo gdy mam jakąś gorszą chwilę, to następnego dnia budzę się z czystym kontem. To, co już wyleczyłam, nie wróci. Jestem tego pewna.
Co mi pomogło? Ogromne samozaparcie. Dążenie do celu. Nie poddawanie się. Stałe podnoszenie się z gleby. Bardzo dużo też myślałam o tym, co usłyszałam na każdej sesji terapeutycznej. W momentach zwątpienia przypominałam sobie słowa psychologa. I siła. Wielka siła, już kilka osób - zarówno psychologów jak i zwykłych ludzi - powtarzało mi, że jestem bardzo silną osobą.
I tego na co dzień Wam życzę - siły. Ja dalej walczę, ale wszystko co przeszłam, ukrywanie się przed rodzicami, kombinowanie i wiele wiele innych rzeczy były tego zdecydowanie warte